Każda firma nastawiona jest na zysk. Każda. Nawet Google, czy YouTube, które uznawane są przez społeczeństwo za dobro narodowe. One również każą sobie płacić za wykonywaną usługę. Nie zawsze jest to „żywa” gotówka, a czasami – jak to jest w przypadku YouTube – czas poświęcony na oglądnięcie reklam. I to jest
uczciwe podejście, tym bardziej że zyskami dzielą się z twórcami filmów, które potrafią osiągnąć wartości pozwalające na finansowanie ich potrzeb życiowych. Układ wydaje się być wręcz idealny: twórca dostaje pieniądze, YouTube ma środki na działalność, a odbiorcy w formie opłaty konsumują reklamy. Jednak nie jest to symetryczny stan, a całkowicie podporządkowany woli, czy też kaprysom platformy. To ona dyktuje wszystkie warunki. Twórcy nie mają żadnej umowy z nią podpisanej, tym samym skazani są na wszelkie zachcianki serwisu którym muszą się podporządkować, i to praktycznie bez możliwości jakiejkolwiek formy negocjacji. Wszystko zgodnie z zasadą: albo działasz zgodnie z narzuconymi regulacjami (które mogą zmienić się dowolnie i każdym momencie) albo nie działasz w ogóle. Teoretycznie odbiorcy treści mają lepiej, ale tylko teoretycznie.
Formy reklam na YouTube ewoluowały. Obecnie zostały one sprowadzone do przerwania filmu i emisji dwóch reklam w bloku. Niektóre z nich można pominąć, inne – przede wszystkim to o długości do 15 sekund – muszą zostać wyemitowane w całości. Różne jest również ich natężenie, i czasami regulowane przez samych twórców. Jeżeli jednak w pierwszych dwóch minutach nie pojawi się blok reklamowy można uznać się za szczęśliwca. Wszystko to ma na celu skłonienie odbiorców do zakupienia abonamentu, który powoduje że reklamy nie są emitowane.
Spoko.
Wygląda jednak, że liczba subskrypcji nie zadowala włodarzy YouTube, bo postanowili „zagrać” bardziej agresywnie i zaczęli przerywać blokami reklamowymi również transmisje na żywo. Oczywiście w trakcie oglądania przekazów komercyjnych program trwa dalej. Tym samym, jeżeli trafimy na
blok dwóch reklam których nie da się pominąć (po 15 sekund każda), to po powrocie do transmisji jej wątek może być już zupełnie inny. I w jaki sposób do niego dotarli pozostanie dla nas tajemnicą. Tym samym konsumowanie treści na żywo nie tylko staje się wypatrzone, ale w praktyce traci sens. Z jednej strony takie postępowanie wkurza mnie, a z drugiej jestem wdzięczny kiedy uświadomię sobie, że YouTube nie transmituje na żywo relacji sportowych. To by dopiero były doznania. Oglądamy sobie mecz piłki nożnej. Nic się nie dzieje, to znaczy dzieje się, ale z daleka od jakiejkolwiek bramki. Aż tu nagle przychodzi przyspieszenie, akcja przenosi się na pole karne gdzie faulowany jest zawodnik. Sędzia dyktuje rzut karny. Algorytm YouTube jeszcze nie działa, ale staje się pobudzony. Tradycyjnie na murawie trwają drobne utarczki słowne, a sędzia próbuje zaprowadzić porządek. Piłkarze wychodzą z pola karnego, a w jego obrębie zostaje tylko wskazany do wykonania rzutu karnego i bramkarz drużyny przeciwnej. Napięcie rośnie. Piłkarz ustawia piłkę, robi rozbieg i... zapraszamy na reklamy. Czyż to nie cudowna wizja i ostateczny argument za kupnem abonamentu? Nie chcę podpowiadać, ale zastanawiające jest dlaczego jeszcze nie skorzystali z tej możliwości. Oczywiście mogliby też przyjąć wariant pośredni i zastąpić reklamy radykalnym pogorszeniem jakości obrazu. Z pewnością nikt nie miałby do nich pretensji wyrażonych na głos, a nawet jeżeli takie jednostki by się znalazły to wytłumaczenie mieliby bardzo proste: spadek prędkości internetu i dostosowanie obrazu do jego aktualnych parametrów. Piękna wizja. Ciekawe jak szybko zostanie zrealizowana.
Obecnie „dociskanie butem” konsumentów treści trwa w najlepsze. Jak bardzo jego nacisk zostanie zwiększony, czas pokaże. Ja, dzięki powyższym działaniom „wyleczyłem się” z transmisji na żywo, a przynajmniej tych na których pełnej merytoryce mi zależy. Brawo YouTube udało wam się osiągnąć szczyt zarezerwowany do tej pory dla Polsatu, którego władze z pewnością mogą zacząć się czerwienić z zazdrości, że oni tak nie mogą, bo przepisy im nie pozwalają.