Jeszcze gorzej jest na ulicach. Co parę miesięcy, gdy robi się gorąco, rząd wprowadza w życie kolejny bezsensowny projekt, którego nadrzędnym celem jest ciemiężenie kierowców. Cokolwiek zrobicie albo
czegokolwiek nie zrobicie, czeka na was mandat lub wygodna cela wraz z nowym partnerem w erotycznych doznaniach. Otóż jeśli macie takiego pecha, że poruszacie się samochodem nie chronią was żadne prawa. Wręcz przeciwnie, musicie ustępować każdemu, co nie wydaje się specjalnie sensowne. Ale jeśli nie ustąpicie pierwszeństwa pieszemu, rowerzyście, temu na hulajnodze, rolkach czy ślimakowi, czeka was wieczne potępienie. Sęk w tym, że nawet Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad udowadnia, że to fizycznie niemożliwe. Tylko jedna trzecia skontrolowanych przez nich przejść dla pieszych zasługuje na ocenę dobrą lub bardzo dobrą w pięciostopniowej skali. W tym samym raporcie kolejne trzydzieści procent przejść zasługuje na najniższe oceny. Spora część nie była oświetlona, umieszczona w złych miejscach albo źle oznakowana. Do tego fotoradary ustawiono w miejscach, gdzie łatwo jest kogokolwiek złapać, a nie gdzie dochodzi do wielu wypadków. I moja ulubiona teza: wasz wielki i ciężki SUV ochroni środowisko naturalne, pod warunkiem oczywiście, że będzie elektryczny. Jak na przykład Klasa G na prąd, która jest zwiewna, zwinna i w pełni przyjazna środowisku. A zasięg? O ile w przypadku samochodów spalinowych, spalanie mniej więcej pokrywa się z danymi producenta, o tyle w przypadku elektryka w określeniu ile kilometrów jeszcze przejedziecie, możecie równie dobrze użyć szklanej kuli. Taka miejska Honda e zrobi ich jakieś dwie trzecie z obiecywanego zasięgu. A w tej kwestii bynajmniej nie jest ewenementem.
Jednakowoż aktywiści wskazują na wysoką efektywność samochodów elektrycznych i niską spalinowych. To prawda, silniki benzynowe nie są zbyt wydajne. W ujęciu całościowym
samochód również. Jest wam potrzebny przez chwilę rano, a następnie po południu i od czasu do czasu w weekend. Przez całą resztę czasu tylko zajmuje miejsce i generuje koszty, ale tak jest ze wszystkim. Łóżka używacie generalnie tylko w nocy. Lodówka pracuje całą dobę by chłodzić produkty, które następnie wyrzucicie, gdyż nie zauważyliście, że minął termin ich przydatności. Szczoteczka do zębów? Cztery minuty spośród tysiąca czterystu czterdziestu w ciągu doby. To nawet mniej niż jeden procent. Mimo to należy zlikwidować cztery kółka, a wraz z nimi najlepiej drogi, do których trzeba dokładać z finansów publicznych. W końcu aktywiści chodzą pieszo, jeżdżą na rowerach lub siedzą bezrobotni na strychu u rodziców usilnie starając się zamknąć serwis Pornhub. Dlatego znacznie prościej, szybciej i efektywniej będzie zlikwidować aktywistów i ekologów. Tych z brodami i łańcuchami, a nie w okularach i białych fartuchach. Niestety póki tego nie zrobimy musimy udawać, że Volkswagen ID.4 jest dla natury tym samym, co miód dla pszczoły. A aby podnieść poziom niedorzeczności na jeszcze wyższy poziom będzie mowa o wersji GTX, która ma być tym samym, co GTI dla Golfa.
Pierwszy dysonans poznawczy, to wygląd elektrycznego kombi. Bo ID.4 nie jest SUV-em ani crossoverem. Zatem nie dość, że nie wpasowuje się w modny segment, to wizualnie nie tylko nie przypomina przybysza z „Terminatora”, ale w gruncie rzeczy jest zachowawczy stylistycznie, żeby nie powiedzieć że nudniejszy od Golfa. Niby nadwozie jest odrobinę wyższe niż standardowo przyjęte, ale „wina” leży po stronie akumulatorów zlokalizowanych pod podłogą, a nie chęci atakowania terenu. Jeśli ktoś liczył na bardziej sportowy wygląd wariantu GTX, srogo się zawiedzie. O ile dywizja e-tron RS wyglądem nie odróżnia się od innych szybkich Audi, a nawet je przebija, o tyle ID.4 jawi się jako naprawdę ubogi krewny. Brak rur wydechowych, sztuczne wloty i wyloty powietrza oraz w zasadzie brak stylistycznych smaczków, przypomina markę dyskontowych produktów, gdzie nacisk kładziony jest na cenę oraz ilość, a nie doznania. Jakby tego było mało poza mało ekscytującym nadwoziem są dwa problemy. Pierwszy to brak przedniego bagażnika, jak w Skodzie Enyaq. Drugi to gniazdo ładowania, które umieszczono w miejscu standardowego wlewu paliwa. Co prawda nie pomylicie się na stacji, ale w większości przypadków do ładowarki podjeżdża się jak do konia, od przodu. Niby niuans, ale na co dzień nie będzie to zbyt wygodne.
Pewnie zabrzmię jak grzyb, ale do pasji doprowadza mnie konieczność sięgania do ekranu by cokolwiek zmienić. O ile rozumiem funkcje związane z zawieszeniem, prowadzeniem czy nawigacją, o tyle ustawienia klimatyzacji czy nawiewu powinny być dostępne od ręki. Na dodatek dotykowy panel zawędrował na boczek drzwiowy, nawet Mercedes nie jest tak bezduszny. Jedyne za co mogę pochwalić wnętrze to niezłe fotele i praktyczność. Chociaż, mimo płaskiej podłogi, złożenie kanapy nie tworzy gładkiej powierzchni. Części z was być może przypadnie do gustu projekt deski rozdzielczej, czy dobór materiałów, dla mnie jednak jest zwyczajnie brzydka, a piano black zdaje się już dawno wyszedł z mody. Zresztą nie jest chyba zbyt ekologiczny. Drugi dysonans poznawczy to ruszanie. Nie musicie się nawet specjalnie rozglądać po desce rozdzielczej. Wsiadacie, uruchamiacie przyciskiem, wybieracie kierunek jazdy i tyle. Jednakże w wersji GTX musicie trzymać się dość mocno. Dwa silniki elektryczne wespół generują przyzwoite trzysta koni mechanicznych i niemal pięćset niutonometrów, co jest wartościami więcej niż wystarczającymi. Dodatkowo inteligentne systemy ID.4 pozwalają na dowolne żonglowanie mocą pomiędzy kołami, więc przy ruszaniu spod świateł nawet właściciele co zasobniejszych w moc sportowych samochodów mogą się zdziwić. Aczkolwiek do pewnego momentu. Prędkość maksymalna nie wynosi nawet dwustu na godzinę, a pełnia osiągów - z uwagi na komfort termiczny akumulatorów - dostępna jest przez, uwaga, trzydzieści sekund. Ja wiem, że w pewnym wieku dla wielu mężczyzn to wystarczający czas, ale błagam. To tak jakby być do tej pory Ronem Jeremy'm by następnie stać się Jimem Levensteinem na resztę życia. I o ile na prostej przez pół minuty będziecie książętami lewego pasa, o tyle na zakrętach nadbagaż w postaci baterii da o sobie znać. Chociaż GTX ma niżej położony środek ciężkości niż myślicie oraz napęd na cztery koła (jednak przez większość czasu jest on tylnonapędowy), to masa własna solidnie przekraczająca dwie tony, nazbyt lekko działający układ kierowniczy oraz trudno wyczuwalne przez system rekuperacji hamulce sprawiają, że naprawdę zechcecie pójść pieszo. Nawet ślimak prowadzi się bardziej sportowo niż ID.4. Z kolei gdy ustawicie wszystko w tryb automatyczny będziecie w miarę zadowoleni. Adaptacyjne zawieszenie zapewni pewność prowadzenia niemal w każdych warunkach i komfort, gdy będziecie go potrzebować. Za sprawą świetnego wyciszenia niemal w ogóle nie są słyszalne szumy generowane przez niskoprofilowe opony. W połączeniu z zasięgiem, który potrafi wynieść nawet ponad czterysta kilometrów, nawet dość długa podróż przeminie niemal niezauważalnie. Chociaż nie rozumiem posunięcia producenta w oferowaniu felg w „oczkowym” rozmiarze.
Tradycyjnie gorzej będzie z „tankowaniem”. Co prawda szybka ładowarka pozwoli wam w godzinę zgromadzić nieco ponad połowę zasięgu, ale koszt ładowania jest porównywalny z zatankowaniem samochodu benzynowego spalającego sześć litrów na setkę. Jedyne w czym ID.4 GTX jest dobre to wywoływanie miksu uczuć. Z jednej strony nieco ponad dwieście tysięcy za nowoczesny, szybki i elektryczny samochód, który jest świetnym kompanem nawet w trakcie podróży, to niewygórowana cena, by z drugiej uświadomić sobie, że kwota ta pozwoli wam kupić coś znacznie bardziej ekscytującego, żwawego i angażującego. Elektryki robią się coraz lepsze i jeśli macie ładowarkę w domu, to na co dzień nie będą utrapieniem. Większość wad ID.4 jest subiektywna, ale aby kupić ponętny model elektryczny nadal musicie wybrać się do salonu Porsche czy Audi, gdzie oferują modele RS. Sęk w tym, że GTX jest niczym niegdyś vany, które uwierały przeświadczeniem, że nic w życiu was już nie spotka. Nie będziecie mieli romansu, nie zakochacie się, wasze ulubione ciastka nie będą więcej produkowane gdyż znajduje się w nich jakiś niewygodny składnik, a patrząc w lustro będziecie widzieli wyłącznie Gretę. Zatem kupcie jakiś odjechany samochód spalinowy. Nie będzie tak skomplikowany, osiągi nie będą limitowane, a jazda okaże się znacznie przyjemniejsza. Kupcie nie tylko dlatego, że nadal są lepsze, ale dopóki lobby ekologicznych Talibów wam na to jeszcze pozwala.
A wracając na sam koniec do aktywistów, ciekaw jestem, czy jak ta cała moda na samochody elektryczne i nagonka na spalinówki minie, „ekolodzy” stwierdzą, że nie wiedzieli, iż te pierwsze są bardziej szkodliwe dla środowiska. Hitler też podobno nie miał o wszystkim świadomości i tak naprawdę był tylko zwykłym artystą malarzem.
Wnętrze Volkswagena ID.4 GTX