Nie mam pojęcia ile jeździłem bez sprawnego klaksonu. Może przestał działać tuż przed moją próbą skorzystania z niego, a może nie działał już od paru miesięcy. To element wyposażenia samochodu, którego nie używam zbyt często. Czy świadczy to o tym, że w moim organizmie nie znajduje się nawet pierwiastek południowca? Pewnie wielu może tak stwierdzić, bo jak powszechnie wiadomo, szczególnie w południowych Włoszech, klakson oprócz paliwa jest
podstawą poruszania się, szczególnie po mieście. Jednak nadeszła chwila kiedy użycie sygnału dźwiękowego związane było nie tylko z odruchem, ale wręcz z koniecznością i zachowaniem bezpieczeństwa na drodze. Wykonuję zatem manewr obronny, równocześnie naciskając klakson i... o ile manewr udaje mi się zrobić książkowo, to naciśnięcie klaksonu nie przynosi żadnych rezultatów. No może oprócz rozczarowania, że przy akompaniamencie pisku opon (moich) nie wydobył się z samochodu żaden inny dźwięk. Sprawca, co oczywiste, niczego nieświadomy i niczym niewzruszony, skręcił z pasa do jazdy na wprost w prawo, a ja uspokoiwszy puls, zacząłem się zastanawiać nad przyczyną dźwiękowego niepowodzenia. Może zamarzł? W końcu jest zima - tak u mnie właśnie teraz jest zima - a ja niedawno byłem w myjni. Trzeba było to sprawdzić. Zadbałem o dodatnią temperaturę dla samochodu i dałem mu odpowiednią ilość czasu aby się nagrzał. Niestety kolejna próba uruchomienia klaksonu również okazała się porażką. Cóż trzeba było posunąć się do bardziej radykalnych środków, czyli telefonu do mechanika. Tym bardziej, że jazda ze świadomością niedziałającego sygnału dźwiękowego do relaksujących nie należała. Co innego nie wiedzieć że nie działa, a co innego poruszać się po mieście z przeświadczeniem że nie można go użyć. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy jak może to być stresujące. Aż sam się zdziwiłem.
- Mam zacząć się martwić? – Usłyszałem głos mechanika w słuchawce.
- Chyba cieszyć, bo jak dzwonię, to znaczy że z pewnością zostawię trochę pieniędzy.
- Nie czas jeszcze na przegląd, więc to coś innego...
- ... i poważnego, bo klakson przestał działać. – Jego brak natychmiastowej odpowiedzi sugerował, że nie przejął się za bardzo zgłoszonym przeze mnie defektem.
- Kup nowy i przyjedź.
Zdziwiłem się, że tak od razu zaordynował wymianę, bo nie należy on do ludzi którzy robią to bezpodstawnie.
- A może coś się zawiesiło? – Próbowałem oponować.
- Może tak być, ale samochód nie jest już pierwszej młodości, a w tych modelach
klaksony nie były zbyt długowieczne. Kup i przyjedź, posprawdzamy wszystko na miejscu, a jak okaże się że ten jest sprawny, to kupiony oddasz. Tylko upewnij się że będziesz mógł.
Cóż było począć. Kupiłem zatem sygnalizator dźwiękowy informujący o mojej pozycji na drodze i stawiłem się u niego. O ile przy telefonicznym zgłaszaniu usterki mogłem odczuć u mechanika brak należytej powagi do zgłoszonego problemu, to już jak przyjechałem z werwą zabrał się do pracy. Wydawać by się mogło, że wymiana klaksonu, to drobiazg. W końcu znajduje się on za przednią atrapą. Niby logiczne, ale sztab mózgowców, który projektował różne rozwiązania w moim samochodzie najprawdopodobniej stwierdził, że dostęp do tego elementu nie będzie kluczowy w ich rozwiązaniu, a co zatem idzie łatwy i przystępny. Żeby dodatkowo uatrakcyjnić jego wymianę zastosowali dwa, a nie jeden sygnalizator dźwiękowy. Po prostu cudownie. W miarę rozkręcania kolejnych elementów samochodu zastanawiałem się, czy nie przygotował na nie zbyt małego pojemnika. Jak zawsze okazało się, że wszystko wyliczył jakby miał suwmiarkę w oczach. Udrożnił dostęp do klaksonu i zabrał się za sprawdzanie dotychczas zamontowanego. Jak przystało na fachowca wiedział, który funkcjonuje jako drogowy ostrzegacz. W ruch poszły narzędzia diagnostyczne i... okazało się, że nie dochodzi do niego prąd. Cóż, ciężko zatem, aby bez tego drobnego elementu działał właściwie. Pikanterii dodał fakt, że wszystkie bezpieczniki były sprawne. Ja zacząłem się delikatnie martwić, a on wpadł w zupełnie nowy tryb pracy: jest zagadka, trzeba ją rozwiązać. Zupełnie zapomniał o miejscu gdzie zamontowany jest klakson i zabrał się za rozbieranie kierownicy. Chwila niepewności i pojawił się pełen satysfakcji wyraz na jego twarzy. O ile on wyraźnie się rozluźnił, to ja w napięciu oczekiwałem co powie.
- Pamiętasz jak jakiś czas temu mówiłeś, że coś tłucze się w okolicach kierownicy, jak masz ją skręconą i jedziesz po wybojach? Jakby plastik tarł o plastik – zwrócił się wreszcie werbalnie w moją stronę. – Wtedy wszystko posprawdzaliśmy i podokręcaliśmy, ale usterka nie zniknęła. Miałeś jeździć i monitorować, jakby objawy nasiliły się lub zaczęły występować również w innych sytuacjach. Przyzwyczaiłeś się, czy dalej cię to drażni?
- Oczywiście, że drażni.
Co to w ogóle było za pytanie? Jednak nie potrafiłem połączyć powyższego wątku z obecnie niedziałającym klaksonem i w mojej głowie pojawiły się tylko znaki zapytania. Nic więcej. Widząc mój niewiele rozumiejący wyraz twarzy, dalej kontynuował.
- To teraz naprawimy obie usterki – zakończył.
Okazało się, że powyższy stukot wydawała poluzowana poduszka powietrzna, która umiejscowiona jest w kierownicy. To również ona była przyczyną, że prąd do klaksonu przestał dochodzić, bo on sam – jak się później okazało – był sprawny w takim samym stopniu jak w dniu jego montażu w fabryce.
W taki oto sposób, jeden defekt spowodował diagnozę i naprawę dwóch usterek. Fantastyczna kumulacja.