Wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies) w celu gromadzenia informacji związanych z korzystaniem ze strony. Stosowane przez nas pliki typu cookies umożliwiają: utrzymanie sesji Klienta (także po zalogowaniu), dzięki której Klient nie musi na każdej podstronie serwisu ponownie się logować oraz dostosowanie serwisu do potrzeb odwiedzających oraz innych osób korzystających z serwisu; tworzenie statystyk oglądalności podstron serwisu, personalizacji przekazów marketingowych, zapewnienie bezpieczeństwa i niezawodności działania serwisu. Możesz wyłączyć ten mechanizm w dowolnym momencie w ustawieniach przeglądarki. Więcej tutaj. Zamknij

logo kdk.pl
Testy Tech Historia Prawo Felietony Gazeta ikona szukaj
Testy Tech Historia Prawo Felietony Ekomoto Inspiracje KATALOG FIRM Cennik logo KATALOG dla kierowców SZUKAJ





Natasza Socha, Magda Mazur
Drogi święty Mikołaju



To historia o tym, co najważniejsze. O tym, co jest w każdym z nas, czasem ukryte, czasem zapomniane. O miłości, przebaczaniu, zrozumieniu i tolerancji. O tym, że święta mogą się udać, pod warunkiem, że pozwolimy sobie na szczerość.

Co wywołuje prawdziwego, dickensowskiego ducha świąt? Kolejna pościel z Mikołajem? Kolorowe bombki na choince? Pierniczki w puszce?

To nieprawda, że święta Bożego Narodzenia dla każdego pachną miłością, szczęściem, pierniczkiem i spełnieniem marzeń. To najbardziej ponury okres w życiu niektórych ludzi. Samotnej matki z kredytem na głowie oraz zbuntowanym dwunastolatkiem albo kobiety, która próbuje za wszelką cenę zdobyć żonatego mężczyznę. I wreszcie pary, nie potrafiącej odnaleźć miłości w świecie, w którym na pierwszym miejscu stawia się konsumpcjonizm.

Czy te Święta można jeszcze uratować? Odnaleźć w nich magię i wszystko to, co za czym każdy z nas tęskni?


FRAGMENT KSIĄŻKI
Karolina weszła na schody i przekręciła klucz w zamku.
– Karol? – zawołała w głąb mieszkania, ale nikt się nie odezwał.
Porozrzucane ubrania prowadziły prosto do sypialni. Była siedemnasta, a jej chłopak spał jak dziecko, wtulony w dwie poduszki tak, że było widać tylko jego grzywkę.
Zamknęła cicho drzwi pokoju za sobą.
W mieszkaniu piętrzyło się wszystko, co tylko mogło – puszki po piwie, brudne naczynia, wymiętoszone T-shirty, pety.
– Mieszkam w melinie – powiedziała do siebie Karolina.
Bez zdziwienia, bez pretensji, po prostu beznamiętnie stwierdziła, co widzi. Zgarnęła z kanapy w salonie flanelową koszulę, kilka okładek płyt winylowych, talerz z zaschniętym keczupem oraz wymięty egzemplarz kobiecego magazynu, przełożyła to wszystko na stół i ciężko usiadła.
Sędzia Karolina Wolej wydała dzisiaj orzeczenie w sprawie trzech rozwodów, ale miała całkowitą pewność, że każde z tych małżeństw było zdecydowanie bardziej udane niż jej związek. W rodzinie nie mogła liczyć na zrozumienie, bo kiedy padał temat Karola, zazwyczaj kwitowano wszystko stwierdzeniem „no tak, ale on jest artystą”. Jakby to miało czynić z niego inny gatunek człowieka, żyjącego w sposób zaskakujący, niezbadany, wymykający się definicjom. W opinii Karoliny jedno, co na pewno robił artystycznie, to bajzel.
„Szkoda, że do żadnej innej dziedziny sztuki nie ma już takiego talentu”, pomyślała gorzko. Z kieszeni płaszcza dobiegło wibrowanie komórki. Zerknęła na wyświetlacz – mama Karola.
– Karolciu – Beata mówiła tak do niej od dwudziestu lat, czyli od czasów, kiedy byli z Karolem w jednej klasie w podstawówce – nie mogę się do mojego Karolcia dodzwonić, pewnie całą noc malował…
– Karol już nie maluje – poczuła się w obowiązku uaktualnić sytuację zawodową swojego partnera. – Teraz zdecydował wyrażać się poprzez performance.
– Karol zawsze miał świetną intuicję do tego, co modne w sztuce – skomentowała z dumą i powagą Beata, energiczna pięćdziesięciopięciolatka, żona bogatego męża i matka wypieszczonego jedynaka.
„Przepieszczonego”, mawiała zawsze Małgosia, przyjaciółka Karoliny, góralka, która na nicponiach i darmozjadach znała się jak na nikim innym.
– Beatko…? – wtrąciła Karolina, żeby na wszelki wypadek uciąć dyskusję o wszechstronnym talencie Karola.
– A tak, kochanie, ja w sprawie Gwiazdki. Naturalnie u nas, bo mamy najwięcej miejsca, oczywiście. Będą twoi rodzice, zaprosimy też kilka znajomych par i wuja Teodora, ale żadnej dalszej rodziny, żeby nie było zbyt ckliwie. Karpie już zamówiłam, z ekologicznych stawów.
– Jest listopad – przerwała Karolina.
A konkretnie początek listopada.
– No właśnie, wiem, bardzo późno, ale ten pobyt na Majorce strasznie mi wszystko pokrzyżował. Mam okropnie mało czasu na dopięcie szczegółów, sama nie wiem, czy dam radę, stąd taki pomysł! Ot, właśnie wpadł mi do głowy i pomyślałam, że to przecież cudownie przygotować wszystko razem! Jak uważasz?
Ostatni radosny okrzyk sprawił, że telefon prawie wypadł Karolinie z ręki. Zostały jej mikrosekundy, żeby wymyślić jakiś wiarygodny powód, dla którego odmówi organizowania czegokolwiek w za dużej rezydencji jej nieteściów, dla ludzi, których w większości nie zna i znać nie chce.
– Obawiam się, że to niemożliwe, mam teraz… eee… cykl szkoleń z prawa rodzinnego – odpowiedziała, choć bez przekonania.
– Moje dziecko, nie możesz tak dużo pracować. Czas z rodziną jest najważniejszy, nic innego w życiu się nie liczy – stwierdziła kategorycznie kobieta, z którą na razie nic jej nie łączyło, znana z utrzymywania rodzinnych relacji tylko z tymi krewnymi, których uważała za odpowiednio eleganckich.
„Skoro idą święta, można napisać list do Świętego Mikołaja. Poproszę go, żeby uwolnił mnie od takich telefonów”, przemknęło Karolinie przez głowę.
– Musimy jak najszybciej umówić się na zebranie organizacyjne! – Beata nie odpuszczała.
W drzwiach od salonu stanął Karol.
– Świetnie, że jesteś, twoja mamusia dzwoni – radośnie zakrzyknęła Karolina i wcisnęła w dłoń mocno nieprzytomnego chłopaka telefon. – Powiedz jej, że oddzwonię, muszę teraz wyjść.
– Dokąd lecisz…? – spytał słabym głosem. Trzeba przyznać, że wyglądał rozkosznie – potargana blond czupryna, błękitne oczy, dobrze wypracowane mięśnie brzucha.
– Takie wiesz, babskie minutki – rzuciła od niechcenia, złapała torebkę i wybiegła.
„Komórka” – już na schodach uświadomiła sobie, że zostawiła ją Karolowi.
– Cholera, dam jakoś radę bez telefonu – przekonała szybko samą siebie.
Za nic nie chciała wracać do domu. Na dworze było średnio zimno, średnio wiało, w ogóle było średnio, jak to w listopadzie. Karolina postanowiła sobie jednak wmówić, że to piękny jesienny wieczór – oszczędziła w ten sposób awantury o bałagan, jałowego gadania o braku stałej pracy Karola oraz oszukiwania się na temat potencjalnej kariery artystycznej. Przede wszystkim zaś nie dała się wkręcić w projekt „rodzinne święta”, który przerażał ją bardziej niż egzamin z postępowania karnego. A do dzisiaj pamięta, jak się go bała. Wciąż zresztą jej się śnił.
Tymczasem Karol wydał z siebie kilka monosylab, obiecał matce dopilnować, żeby Karolina oddzwoniła („tak, tak, zadzwoni, przypomnę jej, tak, mamo”) i sięgnął po papierosa. Lubił małe męskie przyjemności: zapalić, wypić piwo, posłuchać muzyki, pograć na playstation. W jego świecie sprawy dzieliły się na te, którymi chciał się zajmować – to faktycznie była krótka lista. Wysoko umieszczał na niej zawsze seks z Karoliną. Ten jego zdaniem wypadał niczego sobie, choć mógłby zdarzać się częściej. Inne rzeczy interesowały go mniej, bo w zasadzie nie czuł, by go dotyczyły. Dlatego kiedy Karolina wściekała się o porozrzucane ciuchy, pustą lodówkę czy stertę brudnych talerzy, nie bardzo się tym przejmował. Matka potrafiła zorganizować wszystko tak, żeby nie zawracać ojcu głowy myciem naczyń czy innymi nudnymi pracami domowymi. Karolina najwyraźniej nie umiała tego robić, a pretensje miała do niego. Skoro jednak musiała, skoro jej to w czymś pomagało, skoro potrzebowała się wykrzyczeć, on nie miał nic przeciwko. Co go to w końcu kosztowało? Nie traktował jej ataków osobiście, więc dotknąć go raczej nie mogła. Kobiety ogólnie lubiły się czepiać, o czym czasem rozmawiał z kolegami. Łączyły ich gry komputerowe i kompletne niezrozumienie dla partnerek, które nieustannie czegoś chciały.
Karol był przekonany, że gdyby jego dziewczyna tylko odrobinę wyluzowała, byłaby szczęśliwsza i nie musiałaby rozładowywać napięcia, skacząc mu po głowie. Nie lubił być stawiany pod ścianą. Wychowano go w duchu podążania za swoimi pragnieniami. A mówiąc ściślej – wychowała go matka. Ojciec był raczej głosem w słuchawce lub rodzajem wirtualnego bytu, na który powoływano się przy wielu okazjach.
„Ojciec nie będzie zadowolony”, „ojciec byłby dumny”, „pamiętaj, trzeba to powiedzieć ojcu”. Nie był prawdę mówiąc pewien, czy ktokolwiek kiedykolwiek cokolwiek ojcu przekazał. Konsekwencje, wynikające z tego, że ojciec coś wie, nigdy nie nadchodziły. Nauczył się więc nie przejmować niczym na zapas. Skoro tak wiele zapowiedzianych rzeczy nigdy się nie wydarzyło, tylko idiota łamałby sobie tym głowę.
Podniósł spod nóg T-shirt ze Snoopym, ściągnął ze stołu flanelową koszulę i poszedł szukać dżinsów. Pusty talerz po parówkach z resztką keczupu przypomniał mu, że jest głodny. Skoro Karolina pobiegła na babskie party, on może spokojnie udać się na coś do jedzenia i małe piwo. Wyjątkowo krótko szukał kolejnych części garderoby, włącznie z ukochaną beanie. Wciągnął ją niedbale na sterczące w różnych kierunkach włosy i uznał, że wygląda na tyle dobrze, by zmierzyć się z listopadowym outdoorem.
Szkoda, że od razu nie zapytał matki, czy wesprze finansowo projekt jego instalacji. Zatytułował ją Pisuar myśli. Miała składać się ze ściany wyłożonej fragmentami z Hamleta oraz pisuaru wypełnionego atrapami mózgów. Nad całością zamierzał zawiesić świecącą fluorescencyjnie czaszkę. Metafora współczesnej sztuki, w której przerost formy nad treścią bierze górę nad twórczą wrażliwością i głębią.
Genialne.
Karol Nowak nie miał wysokiego mniemania o artystach swojego pokolenia. Z niesmakiem stwierdzał, że łatwo wpadają w tanią komercję, ulegając neoliberalnym konsumentom, szukającym głównie elementów wystroju do za drogich i niezbyt gustownych wnętrz.
– Tani są – powiedział do siebie z wyższością, chwycił telefon z komody i wyszedł z domu.



Podziel się:

Warte uwagi